Od pierwszego wyjazdu do Oliwii wiedziałam, że kiedyś musimy wyczarować coś fajnego dla innych fotografów. Po roku się udało. W końcu zorganizowałyśmy nasz pierwszy plener fotograficzny! Mieliśmy całą ekipą zabrać się z Elgoriuszem na Pustynię Błędowską, a później do pięknych, zabytkowych ruin. Weekend idealny! Owszem, to była przygoda życia, ale cieszę się, że wróciliśmy w całości z tego wyjazdu…
Prawie Poznań…
Nasza przygoda zaczyna się już w czwartek – dwa dni przed pierwszym plenerem. W tę podróż wyruszyłam z Kacprem (dla znajomych Kacap) – to mój prywatny kierowca, filmowiec i człowiek do szeroko pojętych zadań specjalnych. Zapakowaliśmy ciuchy, sprzęt oraz kiecki z wypożyczalni Art – Magic Horse Poland do Opla i wyruszyliśmy w stronę Zagaja. Znaliśmy już drogę, więc w pełnym spokoju dojechaliśmy aż do wjazdu na autostradę A2. Kacap zatrzymał naszą srebrną strzałę przed szlabanem, pobrał bilecik i ruszył… Mieliśmy wrażenie, że jedziemy traktorem po kilku progach zwalniających pod rząd albo Opel skacze z radości na kolejny wypad do Oliwii. Dźwięki, które to auto wydawało, były dość specyficzne.
Nagle zabłysła kontrolka “Check Engine”, ale to nie pierwszy raz, kiedy moje auto myśli, że to już święta. Nie przejęliśmy się tym, bo to tak sobie czasami świeciło i po chwili znikało – co mogło pójść tym razem nie tak? Kontrolka mrygała nam troszkę dłużej niż zwykle, a do tego kierownica i gałka skrzyni biegów jakoś dziwnie się trzęsły. Postanowiliśmy zatrzymać się na pasie awaryjnym i sprawdzić, o co może chodzić. Opel skakał? Może to opony. Sprawdzamy, opony całe. Silnik? Może coś cieknie. Schylamy się pod auto – nic nie kapie. Odpalamy ponownie, kontrolka niby jest, ale o dziwo ruszamy normalnie, nic nie lata, nic nie stuka, płynnie jedziemy – pewnie coś z elektryką, niech się świeci! W końcu dzięki lampkom jest bardziej przytulnie!
Nie wiem, gdzie, ale jest koło 22:30….
Teraz jechaliśmy już z bardziej świątecznym “Check Engine” – zmienił kolor z żółtego na czerwony. Decyzję o zjechaniu z autostrady podjęliśmy po usłyszeniu przeraźliwego dźwięku od strony silnika i wyczuciu dreszczy kierownicy oraz skrzyni biegów. Coś chyba jednak poszło nie tak…
Skręciliśmy w pierwszy zjazd, a po kilku minutach znaleźliśmy się na wiejskiej stacji paliw. W powietrzu czuć było zapach kurzych ferm i obornika, więc nie planowaliśmy długiego postoju. Opel jednak zadecydował inaczej. Otworzyliśmy maskę i buchnął w nas dym. Latarki w telefonach poszły w ruch. Nie trzeba było długo szukać przyczyny tego całego zamieszania…
Kojarzycie na pewno taki złoty płyn, który wlewa się prosto do silnika. Po pobyciu w nim trochę zmienia kolor na czarny bądź ciemnobrązowy. No, to my mieliśmy go na alternatorze, kontrolce ciśnienia oleju i osłonie od silnika (właśnie dzięki temu nie kapał na ziemię). Ogólnie było go dużo, tylko nie tam, gdzie trzeba – silnik był raptem wilgotny w środku… Od jego zatarcia dzieliło nas kilka-kilkanaście kilometrów. Wydzwanialiśmy do znajomych mechaników, powiadomiłam Oliwkę, która też obdzwaniała mechaników, w końcu mieliśmy ponad 400 km do Szczecina, a tylko niecałe 250 do niej. Jednak wtedy nie byliśmy zdecydowani, w którą stronę jedziemy i czy w ogóle jedziemy… w tej sytuacji, to chyba na rowerze. Po konsultacjach telefoniczno-smsowo-mesendżerowych z załączonymi zdjęciami spod maski zrobiliśmy to, co zrobić musieliśmy… Kupiliśmy zapas oleju silnikowego, napoiliśmy Opla i ruszyliśmy dalej z nadzieją, że jutro ktoś ten złom naprawi. Musieliśmy zatrzymywać się co jakiś czas, by sprawdzać stan oleju.
Prawie Zagaje!
Kolejny poważniejszy postój Opel zarządził w środku pola 15 km od stajni. Tak blisko, a tak daleko! Było około 1:30 w nocy, a my musieliśmy przy dwóch latarkach z telefonu precyzyjnie wycelować strumieniem oleju we wlew w silniku i jeszcze kontrolować, czy nic z tej ciemnicy nie wyjdzie nas pożreć. Gdyby nie było Kacapa, to chyba spałabym w tym polu w samochodzie, bo w życiu nie wyszłabym z auta w takim miejscu o takiej porze. Kiedy wsiedliśmy z powrotem do srebrnej “strzały”, zobaczyłam, że robimy jakieś dziwne koło i omijamy stajnię. Jakbyśmy nie mogli po prostu przejechać po głównej drodze, którą właśnie skończyli remontować. Wyłączyłam nawigację i postanowiłam, że użyję mojej super orientacji w terenie i wyprowadzę nas prosto pod boks Elgoriusza! Dojedziemy tam w takim stylu, że jak otworzę okno, to Elo wsadzi głowę do Opla! W końcu rok temu jeździłam po tych drogach! Muszę je pamiętać!
I wiecie co? Pamiętałam 🙂
Jesteśmy uratowani?
Kochana Oliwka czekała na nas w stajni z radosną nowiną. O szóstej rano Opel miał zabukowane miejsce na podnośniku i była szansa, że uda się go zrobić do sobotniego pleneru, czyli w sumie w kilka godzin. Nie zadawałam zbędnych pytań – po prostu padliśmy jak muchy, zasnęliśmy z nadzieją, że nasz bolid nie wypluje oleju przez noc, dojedziemy na warsztat, a bohaterski mechanik naprawi to co trzeba w trybie ekspresowym…